Śnieg, mróz, słońce, wiatr, namiot, rakiety, samotność, góry … czyli Bieszczady zimą – 24-28.02.2021

Most na Osławie – granica Karpat Zachodnich i Wschodnich

Jak co roku, tak i w tym ruszyliśmy z namiotem w Bieszczady. Tym razem w trochę mniej uczęszczaną ich część, ale za to w „żelaznej” ekipie, Jacek, Witek, Karol i ja.

Na początek kilka słów o tym co zajmowało moją głowę, kiedy za kierownicą samochodu zmierzałem w ukochane góry. Może to dziwne, ale myślałem o rzekach, które przekraczamy, o wododziałach, gdzie przebiegają i generalnie o ukształtowaniu terenu pięknej, południowej części naszego kraju. Karpaty zasilają swoimi rzekami Wisłę, a tym samym dużą część Polski. Wyruszyliśmy z Kotliny Oświęcimskiej, znad Soły i kolejno przekraczaliśmy: Skawę, Skawinkę, Rabę, Dunajec. Tyle na autostradzie. Następnie: Wisłokę, Jasiołkę (kilka razy), Wisłok (również kilka razy), docierając nad Osławicę w Komańczy. Następnie już wędrując z plecakiem przekroczyliśmy: Osławę, Solinkę, Wetlinkę, docierając do doliny Sanu. W drodze powrotnej jeszcze pokonaliśmy Ropę w okolicach Gorlic.

Biwak na przełęczy Żebrak

Porzuciwszy samochód w Komańczy, ruszyliśmy głównym szlakiem beskidzkim w kierunku Jeziorek Duszatyńskich, powstałych wskutek osuwiska w 1907 roku. Następnie na Chryszczatą i przełęcz Żebrak, czyli miejsce naszego pierwszego noclegu pod namiotem. Piękna noc oświecona księżycem w pełni i dającym nastrój pohukiwaniom sowy. Spanie całkiem dobre, mimo świadomości, potwierdzonej licznymi śladami, że dzikie zwierzęta są u siebie, a liczba ich jest coraz większa. Jak tylko ruszyliśmy z Komańczy, natknęliśmy się na ślady żubrów. Ślady wilków widać na każdym kroku, a niedźwiedzia… każdego dnia. Czasami całkiem świeże wskazujące, że niedźwiadek wędrował tą samą drogą co my kilka godzin, może minut przed nami.

Kolejnego dnia wspinamy się na Jaworne, aby szybko zejść do doliny Jabłonki. Następnie znowu w górę na Łopiennik. Wyjście strome i dające się we znaki, szczególnie, że większość drogi przemierzamy w rakietach śnieżnych. Jeszcze przed szczytem Łopiennika spotykamy samotnego narciarza – jedyną osobę w ciągu pierwszych dwóch dni wędrowania. Z Łopiennika, już bez szlaku, szybko i stromo w dół do Łopienki, gdzie w bazie studenckiej (nieczynnej) spędzamy kolejną noc.

Cerkiew w Łopience

Cały następny dzień to wędrowanie bez szlaku wzdłuż rzek. Na początek wzdłuż Łopienki, włącznie z jej przekraczaniem, a następnie wzdłuż Wetlinki i na koniec dnia doliną Sanu, choć nieco dalej od samej rzeki. O świcie wizyta w Cerkwi w Łopience. Obecnie to kościół katolicki, ale, co budzi moje zaskoczenie, jest o tej porze otwarty, więc cieszę się i mogę wstąpić na krótką poranną modlitwę. Dzień, tak jak i poprzednie, jest ciepły, a nawet bardzo ciepły jak na koniec lutego (+10st.C). Pewnie dlatego, a i po namowie Witka korzystamy z ciepłych promieni słońca i „kąpiemy” się w śniegu. Na drodze leśnej wzdłuż Wetlinki, prowadzącej do przełęczy Szczycisko spotykamy świeżutkie ślady niedźwiedzia i pijemy wodę z tego samego źródła, co on. Ślady wyglądają na pozostawione dzisiejszego poranka. Ze świadomością bliskości dużych drapieżników idziemy dalej, spotykając sporadycznie sarny i jelenie. Dzisiaj wędrujemy głównie drogami, więc bez wielkich przewyższeń, ale za to pokonujemy prawie 30 km. Kończymy nietypowo, bo w hotelu w Zatwarnicy, ale takie to jest właśnie wędrowanie bez jednoznacznego planu na każdy dzień. Docieramy już po zmroku, wędrując leśną drogą ponad przysiółkiem Krywe i przez Hulskie.

Na szczycie Dwernika Kamień

Kolejnego, już czwartego dnia ciężko jest się zebrać. Ciepło, śniadanie takie, że starcza na cały dzień drogi 😊. Koniec końców ruszamy. Dzień odmienny od poprzednich. Pochmurno, mgliście, pada lekki deszcz. Bieszczady pokazują inne oblicze. Jeszcze bardziej tajemnicze, spokojne, czasami niepokojące. Wędrujemy znowu bez szlaku ścieżką przyrodniczą na Dwernik Kamień. Chciałem bardzo tu być, szczególnie po naszym bieszczadzkim rajdzie Klimczyka, kiedy to nasze dziewczyny wróciły zachwycone tym miejscem. Wybieramy nieco trudniejszą drogę na szczyt, ale dzięki temu jest satysfakcja z dodatkowych trudności, których w tym roku trochę brakuje. Osobiście miejsce ciekawe, ale chciałbym tu jeszcze wrócić, kiedy będzie widać dalej niż na 20 metrów😊. Schodzimy do Nasicznego, a następnie przez Caryńskie docieramy na Przysłup Caryński. Po drodze znowu dość świeże ślady niedźwiedzia. Kolejna noc znów w komfortowych warunkach dobrze nam znanego schroniska Koliba. Z małymi wyjątkami: Witek poczuł niedosyt spania w namiocie i postanowił również tę noc przespać na polu przy schronisku 😊.

Odlot na połoninie

Kolejny, już ostatni dzień wita nas wietrzną, ale i częściowo słoneczną pogodą. To dobrze, bo dzisiaj przed nami tylko Połonina Caryńska, gdzie widoki są dużą atrakcją. Na szczycie połoniny próbujemy latać jak jaskółki na wietrze, ale to może już efekt dłuższego odosobnienia😉 Schodzimy do Berehów Górnych skąd, jak co roku z tym samym kierowcą, wracamy do Komańczy.

Tak minęło nam prawie pięć dni w małej męskiej grupie. Prawie nikt nie narzekał na jakiekolwiek dolegliwości, ale tak to już jest, że facetom raczej trudno jest się przyznać, że coś nie działa całkiem dobrze albo coś trochę boli.

Wróciliśmy szczęśliwsi do naszych codziennych obowiązków. Taki odpoczynek, szczególnie w obecnych czasach pandemii jest bardzo potrzebny.

Adam