Zimowy Jarząbczy Wierch i Wołowiec – relacja z wycieczki 20.02.2016

Na Wołowcu

Na Wołowcu

Głęboką nocą, czterech członków Koła PTT w Oświęcimiu, lubiących ekstremalne wyzwania wyjechało w kierunku Zakopanego, aby jeszcze przed świtem ok. 5:30 wystartować u wylotu Doliny Chochołowskiej na zimowe przetarcie grani Tatr Zachodnich. Dlaczego zimą w Tatry? Bo śnieg, którego tam nie brakuje to jest to, co „yeti” lubią najbardziej. Bo tu można się zmęczyć i wykorzystać swoje możliwości psychofizyczne, aby aktywnie wypocząć. Bo zmaganie się z trudnymi warunkami zimowymi jest przyjemnością, dostarcza niepowtarzalnych emocji i buduje wiarę w siebie. Bo wreszcie dobrze jest być z ludźmi w górach o każdej porze roku.
Wyzwanie było niemałe, bo przewodnikowy czas, potrzebny na przejście planowanej trasy w warunkach letnich wynosił 12 godzin. Warunki pogodowe zdawały się być początkowo niesprzyjające. W dolinie świeży opad śniegu, wciąż spadające z nieba białe płatki, góry spowite chmurami, lawinowa trójka powyżej 1800 m n.p.m.

Oddajmy głos uczestnikowi wycieczki:

Planując długą wycieczkę, oprócz kalkulacji czasu potrzebnego na jej przejście, sporządzam zestawienie poszczególnych charakterystycznych punktów na trasie wraz z oznaczeniem planowanej godziny ich osiągnięcia. Miało to szczególne znaczenie na opisywanej trasie, z której po przejściu połowy, nie ma sensownej drogi odwrotu.

W drodze na Trzydniowiański Wierch

W drodze na Trzydniowiański Wierch

Zgodnie z planem zaczęliśmy od podejścia z dna Doliny Chochołowskiej na Trzydniowiański Wierch. Byliśmy pierwsi na szlaku, na którym po nocnym opadzie zalegało 15 do 20 cm świeżego śniegu, przykrywającego zlodzone podłoże. Na grani śnieg był z reguły przewiany, choć były też odcinki, na których zapadaliśmy się po kolana. Podejście na Kończysty Wierch było przeważnie brnięciem w świeżym śniegu trzydziestocentymetrowej głębokości, co przy jeszcze sporym zapasie sił na początku wycieczki nie powodowało opóźnień w stosunku do planowanego czasu. Na szczycie dość silny wiatr wzmagał odczucie zimna, ale na to byliśmy przygotowani i nie bardzo nam to przeszkadzało. Jedynym minusem była słaba widoczność. Mieliśmy jednak nadzieję, że prognozy się sprawdzą i wiatr rozwieje chmury. Nie zawiedliśmy się. W czasie podejścia na Jarząbczy Wierch pokazało się słońce. Samo podejście okazało się mozolne. Większość drogi brnęliśmy w głębokim śniegu. Czasami przecierający szlak zapadał się tak głęboko, że musiał iść na kolanach, wielokrotnie konieczna była wzmożona uwaga na uformowane wiatrem nawisy śnieżne oraz obchodzenie zasp zalegających na wąskiej grani.

Podejście granią na Jarząbczy

Podejście granią na Jarząbczy

Osiągnięcie szczytu Jarząbczego Wierchu, na którym cieszyliśmy się słońcem i pięknymi widokami polskich i słowackich Tatr Zachodnich, to patrząc od strony przebytej drogi dopiero niespełna połowa całej zaplanowanej trasy i ostatni punkt, z którego można by było zawrócić. Nasze opóźnienie w stosunku do planu nie przekraczało pół godziny, więc śmiało mogliśmy kontynuować.
Na zejściu na Niską Przełęcz znacząco zmienił się rodzaj śniegu. Na szerokim zboczu był on przewiany i miejscami pojawiały się oblodzenia, co spowodowało, że założyliśmy raki. Do tej pory były one zbędne i wręcz przeszkadzałyby przy brnięciu w głębokim śniegu. Z kolei podejście na Łopatę obfitowało w ciągłe zmiany podłoża. Odcinki twarde, po przewianym śniegu, przeplatały się z torowaniem drogi w śniegu sięgającym kolan.

Podchodzimy na Wołowiec

Podchodzimy na Wołowiec

Najtrudniejszy odcinek był jednak dopiero przed nami. Dziurawa Przełęcz i początek podejścia na Wołowiec usiane są skałami, które trzeba było obchodzić, wyszukując najdogodniejszą drogę w głębokim śniegu podczas trawersowania stromego zbocza. Z perspektywy tego podejścia znakomicie prezentował się Rohacz Ostry, który skojarzył się nam z sylwetką Matterhornu.
Na szczyt Wołowca dotarliśmy około godziny 15:30, mocno zmęczeni, z półtoragodzinnym opóźnieniem w stosunku do planu. Na wyróżnienie zasłużył najmłodszy uczestnik wycieczki – Radek, który wytrwale szedł na czele przez większość trasy. Na Wołowcu spotkaliśmy pierwszych ludzi na całej naszej drodze. Do tej pory widzieliśmy jedynie z oddali grupę podchodzącą na Kończysty Wierch oraz stado kozic w Dolinie Jamnickiej.
Dalsza droga była znacznie mniej wymagająca. Ścieżka przez Rakoń na Grzesia była przedeptana i pomimo zmęczenia mogliśmy ją pokonywać stosunkowo szybko, nie martwiąc się czy nie zastanie nas noc w trudnym terenie. Dopełnieniem wrażeń estetycznych był oglądany z Długiego Upłazu zachód słońca nad Skrzyniarkami. O godzinie 18 siedzieliśmy już w schronisku na Polanie Chochołowskiej i uzupełnialiśmy płyny i spalone kalorie, by po godzinie ruszyć w kierunku pozostawionego na parkingu samochodu.
To, co sobie zaplanowaliśmy, zostało zrealizowane, chociaż ze względu na warunki śniegowe okazało się bardziej wyczerpujące niż sądziłem i zajęło 2 godziny dłużej niż zakładałem. Zmęczenie nie odbiera jednak przyjemności z odbytej wycieczki, wręcz przeciwnie, jest (oczywiście dla tych, którzy to lubią) niezbędnym elementem dającym satysfakcję z długich przejść.

Jacek
wstępem opatrzyła Gosia